Stajemy na wągrowieckim Rynku, mijamy kościoły, spacerujemy starymi uliczkami. Ale czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się, jakie mroczne dramaty widziały te same bruki setki lat temu? W cieniu kościelnych wież, w miejscu, gdzie dziś tętni życie, rozgrywał się jeden z najciemniejszych rozdziałów w historii Europy – polowania na czarownice. A Wągrowiec, jako ważne miasto z prawem do sądzenia, nie był od tej gorączki wolny.
Zapomnijmy na chwilę o legendach o skarbach i potworach. Ta historia jest prawdziwa i znacznie bardziej przerażająca, bo jej ofiarami byli prawdziwi ludzie – najczęściej kobiety oskarżone o pakt z diabłem. Na przełomie XVI i XVII wieku, a nawet później, przez Wielkopolskę przetoczyła się fala procesów o czary. I choć kroniki milczą o dokładnej liczbie ofiar w naszym mieście, historyczne realia nie pozostawiają złudzeń – w Wągrowcu również płonęły stosy.
Jak wyglądał proces „czarownicy” w Wągrowcu?
Wszystko zaczynało się od oskarżenia. Wystarczyła zła sława, znajomość ziół, zawiść sąsiadki lub po prostu bycie w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Plotka rzucona na podatny grunt strachu i zabobonów szybko trafiała przed oblicze sądu wójtowskiego lub ławy miejskiej, która obradowała w ratuszu.
Oskarżoną publicznie stawiano pod pręgierzem – słupem hańby, który najprawdopodobniej znajdował się na Rynku. Była to pierwsza forma tortury – psychicznej. Wystawiona na widok publiczny, opluwana i lżona przez tłum, kobieta była już skazana w oczach opinii publicznej.
„Próba wody” w Wełnie lub Nielbie
Jeśli oskarżona nie przyznawała się do winy, stosowano „próby”, które miały dowieść jej konszachtów z diabłem. Jedną z najsłynniejszych była pławienie, czyli „próba wody”. Związaną kobietę wrzucano do rzeki – Wełny lub Nielby. Logika była przerażająca: jeśli utonęła, oznaczało to, że była niewinna, a jej dusza została oczyszczona. Jeśli jednak unosiła się na wodzie, był to niezbity dowód, że woda, jako czysty żywioł, „odrzuca” grzesznicę paktującą z siłami nieczystymi. Była więc winna. Wybór był prosty: śmierć przez utonięcie lub śmierć na stosie.
Wyznanie wydarte torturami i finał na stosie
Jeśli „próby” nie przyniosły rozstrzygnięcia, oskarżoną zabierano do miejskiej katowni, która mogła mieścić się w podziemiach ratusza lub baszcie miejskiej. Tam, za pomocą okrutnych narzędzi – takich jak hiszpańskie buty, rozżarzone żelazo czy miażdżenie kciuków – kat wydobywał z niej „prawdę”. Złamana niewyobrażalnym bólem kobieta przyznawała się do wszystkiego: do latania na miotle, sprowadzania zarazy na bydło i rzucania uroków. Często, by skrócić swoje męki, wskazywała też inne „czarownice” ze swojej wsi, napędzając spiralę terroru.
Wyrok mógł być tylko jeden. Skazaną prowadzono na miejsce kaźni, które znajdowało się poza murami miasta – być może na jednym ze wzgórz w okolicy dzisiejszych obrzeży Wągrowca. Tam, na oczach tłumu, płonął stos.
Dziś, gdy spacerujemy po naszym mieście, pamiętajmy o tej zapomnianej, mrocznej historii. O kobietach, których jedyną winą była często tylko inność. To niemy krzyk historii, który wciąż unosi się nad starymi brukami Wągrowca.